Popołudnie upływające w rytmie muzyki, zatopione w błękicie nieba, wypełnione maleńkimi pajączkami i mrówkami, budzącymi się do życia po zimie. Przestrzeń przede mną co chwilę przecinają loty muszek i innych owadów, a świeża, może dzisiejsza pajęczyna powiewa na wietrze. Młodziutka zieleń jeszcze zamkniętych liści drzew kontrastuje z błękitem nieba, na którym pąki magnolii szykują się na poznanie świata. Żonkile i hiacynty wciąż umilają widok na lewo od domu, a tulipany choć jeszcze w uśpieniu, to w gotowości do pokazania światu swojego uroku. Wiosna.
Powietrze jeszcze rześkie i ostre, ocieplone promieniami słońca, które w pełni rozgościło się na niebie. Ulice ucichły, głosy ustały, ludzie w letargu. Jak jest pięknie, gdy człowiek nie dominuje ziemi i nie zaskarbia jej na własność, może się przekonać ten, kto choć raz spał w lesie. Albo szedł lasem czarną drogą. Tak ciemną, że jedyne, co wtedy słyszał, to bicie własnego serca.
Wychowałam się w lesie. Drewniany mały domek w środku lasu z białymi okiennicami to moje miejsce na ziemi. Widok na kamienną Wieżycę wciąż jest tematem moich snów, a zapach czeremchy i jaśminu rozpoznam wszędzie. To uczucie jest e mną stale, gdzie jest choć krótki moment zadumy.
Droga do domu zawsze była kręta. Wiodła pod górę i ciągnęła się w nieskończoność, szczególnie podczas powrotów ze szkoły. Powroty wieczorne, gdy górę nad izolacją brały pociągi towarzyskie, często kończyły się badaniem gruntu pod nogami, bo żadne inne zmysły nie mogły skutecznie zafunkcjonować. Czarna otchłań, bez gwiazd i księżyca, i najmniejszej iskierki światła, wzbudzała mój lęk. Czasami wpadałam do domu z przyspieszonym oddechem i łomoczącym sercem, opowiadając mamie, że tak czarno to jeszcze nie było.
Być może dlatego, że wychowałam się wśród drzew i dzikich zwierząt, nabrałam pokory wobec świata natury i z wielkim szacunkiem odnoszę do każdej, nawet najmniejszej istoty. „Nie zabijaj”. Ta prawda rezonuje we mnie bardzo mocno i powoduje, że ratuję nawet mole kuchenne i czarne pająki, odganiając jedynie brzęczące komary.
Dlatego podróż do Kenii i kilkudniowy pobyt w Tsawo West był dla mnie przeżyciem nie do opisania. Łzy lały się niepohamowanymi strumieniami, nie ze smutku, a ze szczęścia. To tam poczułam, że człowiek nie jest panem Ziemi i że ludzkie życie jest kruche jak krakers. Tam czułam się winna, że swoją obecnością zakłócam obraz tak doskonały, jak niebieski raj. Tam też moje potrzeby dotknięcia, zobaczenia, powąchania i posmakowania zostały głęboko pogrzebane, bo wszystko czułam sercem. Czułam jedność z tym pięknym, bo pierwotnym, światem słoni, zeber, lwów i hien. Zwierzęta niczego nie udają, nie prowadzą gier, nie uprawiają polityki, nie uśmiechają się nieszczerze. Żyją sobie po cichutku, w cieniu „wielkiego” człowieka, schodząc mu z drogi najszybciej, jak się da, niczemu nie protestując.
Dziś więc, gdy człowiek zamilkł i schował się w domu z betonu, przyroda ożywa. Delfiny na nowo przypłynęły do brzegów Sardynii, a ławice rybek odrodziły się w kanałach Wenecji. Przyroda bez człowieka ma się całkiem dobrze, gorzej z człowiekiem, który bez przyrody nie przetrwa.
Ta sytuacja to niemy głos natury, który mówi: „hej, nie martw się człowieku. Jest dobrze.”.