Za co jestem wdzięczna koronawirusowi?
Za to, że pozwolił mi na zintensyfikowanie moich działań. Wcześniejsza wolność rozleniwiała mnie trochę i powodowała, że częściej bywałam poza domem. Oczywiście z różnym efektem. Były pogaduchy przy ladzie, stanie w korkach i zakupy produktów zupełnie niepotrzebnych. Ten stan rzeczy mnie zdyscyplinował, dzięki czemu siła mojego myślenia i działania stała się jednością.
Za to, że spędzam z mężem więcej czasu, niż kiedykolwiek wcześniej. Co dziwne, nie kłócimy się w ogóle. Zawsze wydawało mi się, że potrzebna jest nam rozłąka właśnie do tego, żebyśmy za sobą zatęsknili, jednak okazuje się, że nie od tego zależy zgoda między ludźmi. Myślę, że kluczem do sukcesu jest wzajemne szanowanie własnych zobowiązań i podejmowanie się odpowiedzialności po równo, w porozumieniu. Całe szczęście, że możemy też zejść sobie z oczu pomimo siedzenia w jednym domu. To zapewnienie sobie prywatności jest dla mnie filarem, aby rosnąć. Nie mogę się skupić, gdy ktoś plecie nieprzerwanie, nie mogę zasnąć, gdy gra telewizor. Więc dajemy sobie swobodę ruchu. Ewentualny kontakt jest wtedy, gdy przynoszę świeżo zaparzoną herbatę i stawiam na biurko Barta. Bez słowa, za to z czułym spojrzeniem.
Za moje długie włosy, które dawno już bym podcięła, gdybym tylko mogła. A tak, cieszę się ich naturalnością i wciąż dobrą kondycją. Za dni bez makijażu, dzięki którym moja skóra oddycha i wchałania bez oporów szystko, co najlepsze.
Za to, że patrzę jak czereśnia z dnia na dzień staje się coraz cięższa od kwiatów, a śliwka pokrywa się bordową zielenią, zastępując delikatny róż wiosennych kwiatów. Każdego dnia w nocy odsłuchuję chóru wytrawnych śpiewaków. Patrzę, jak siedmioro młodych kosów, jeszcze szaroburych i okrąglutkich w swych kształtach, zbiera skarby ziemi. Synogarlice pokonują ten sam lot początkowo na gałąź czereśni, a stamtąd na brzeg oczka z wodą. Nie odlatują od razu. Popatrzą na mnie, zdziwią się moją obecnością i odlecą dokładnie pokonując ten sam szlak: na znaną gałąź czereśni i dalej.
Za to, że zdałam sobie sprawę, że moje życie jest prawdziwym skarbem. Losem wygranym na loterii, gdzie wśród ciszy i zieleni mogę grać w rytmie wszechświata, synchronizując z nim własny oddech i przepływ krwi w żyłach. Być może to dlatego, że jeszcze niedawno było szaro i ciemno, więc to powołanie do życia wszystkiego wokół daje tyle energii. Możliwe. Ale wiem też, że dzięki koronawirusowi zrozumiałam, że nic nie trwa wiecznie. To co żyje, umrzeć musi. Trzeba więc żyć jak najpiękniej.