W moim życiu zawodowym miałam różnych szefów. Niektórzy zapadli mi w pamięć ze względu na posiadane kompetencje i silną osobowość, inni zapadli w pamięć z przyczyn wprost odwrotnych: niskie kompetencje i słaba osobowość. Jedyna cecha, która ich łączyła to fakt, że byli moimi szefami, bezpośrednimi przełożonymi, od których zależało moje być albo nie być w firmie. I do mnie należał kolejny ruch.
Szefa, tak samo jak rodziców, nie wybiera się. Wybierają go inni. I faktycznie bywa z tym różnie. Bywały chwile, że moim przełożonym był człowiek z zasadami, z kręgosłupem moralnym, ambitny i jednocześnie bardzo wymagający. Jak mi się z nim pracowało? To był niesamowity komfort pracy. Zawsze wiedziałam co robię dobrze, a co źle. Bo nie owijał w bawełnę, ale mówił wprost, prosto w oczy co sądzi o mojej pracy. I zawsze z szacunkiem. Nawet złe wieści przekazywał w sposób godny, z poszanowaniem drugiego człowieka. Rezultat był taki, że nauczyłam się przy nim więcej, niż kiedykolwiek wcześniej. Choć nie raz nadąsana apelowałam, że już więcej i bardziej nie mogę.
Życie rzuciło nas w inne role, a nasze drogi z czasem się rozeszły. Do dziś mamy kontakt i wzajemny szacunek do siebie.
Ale – jak to w życiu bywa – los jest przewrotny i miałam też wątpliwą przyjemność współpracować z odmiennymi zgoła szefami. Ich wady mogłabym mnożyć, a nie na tym mi zależy. Poza tym nie do mnie należy ich ocena, tylko raczej odwrotnie…
Chcę powiedzieć, że to też była dla mnie lekcja życia. I najgorszą rzeczą, jaką można sobie sprawić, jest koncentracja na minusach przełożonego. Dlaczego? Bo koncentracja na sprawach i okolicznościach, na które nie mamy wpływu, jest stratą czasu. Bo zwalnianie siebie z odpowiedzialności leży w naturze ludzi reaktywnych. A ja chciałam brać odpowiedzialność za sytuację na siebie.
Nie było mi łatwo nie dostrzegać wad i nagminnych błędów mojego szefa. Owszem, widziałam je. Zadałam sobie wtedy pytanie, co w tej sytuacji mogę zrobić. Możliwych scenariuszy było mnóstwo: od zupełnie skrajnych (dostosowanie się lub złożenie wypowiedzenia), przez szereg innych możliwości, w odcieniach nieco bardziej szarych.
Ostatecznie zdecydowałam, że mój arcy niedoskonały szef będzie dla mnie źródłem nauki. Postanowiłam, że będę mu się bacznie przyglądać w każdej możliwej sytuacji. Będę patrzyła na to, co mówi, jak mówi, jak reaguje na trudności, jakich słów używa, jak reagują na to inni ludzie i jak reaguję na to ja sama. Mój niedoskonały szef był dla źródłem nauki tego, jak nie należy postępować w większości sytuacji, z jakimi się zetknął.
Takie podejście pozwoliło mi zachować energię. Pozwoliło mi na to, aby skoncentrować się na tym, co zależy ode mnie i zadziałać proaktywnie. Myślę, że dzięki temu przetrwałam ten trudny dla mnie czas, a nawet sporo się nauczyłam.
Łatwo jest powiedzieć: „nie mam na to wpływu”. Zdecydowanie trudniej jest powiedzieć: „jestem odpowiedzialny”, bo może się zdarzyć, że będzie trzeba kiedyś przyznać, że „jestem nieodpowiedzialny”.
Od tego czasu staram się tak postępować wobec każdej sytuacji, która pozornie leży poza moim kręgiem wpływu. W każdej sytuacji próbuję znaleźć ten obszar, na który wpływ mam i na nim się koncentruję. A jeśli jest coś, co leży poza moim wpływem (jak np. pogoda, kurs franka szwajcarskiego czy budowa atomu w nadmorskich miejscowościach), po prostu poświęcam temu minimum swojej uwagi, albo zadaję sobie to samo pytanie, co dawniej: „co ja mogę w tej sytuacji zrobić”?
Mnie to pomaga. A Wam?