Sobota. Jeszcze parę dni temu każda sobota była bardziej aktywna. Więcej się działo. Ktoś jechał po zakupy, ktoś do fryzjera. Ktoś inny zapowiedział się z wizytą lub wpadał bez zapowiedzi. Około południa wstawał Karol po nocnym clubbingu, kiedy dom wypełniał zapach obiadu.
Dziś spokojniej, ciszej, wolniej. Jagody nie ma, Karol w Anglii. Zakupy wprawdzie były, ale szybkie. Z obiadem podobnie. Szkoda tracić tak piękny dzień na stanie przy garach. Wolę być głodna…
Bart również jakiś czas temu postanowił odstawić chleb i słodycze. Mało jemy również węglowodanów. I całe szczęście. Dzięki temu nie mam parcia, aby jeździć po piekarniach i zaopatrywać się w mąkę pszenną w różnych postaciach.
Siedzę w ogrodzie i dziękuję Bogu za ten kawałek ziemi… Nie wiem co bym zrobiła, gdybym miała do dyspozycji czterdziestometrowe mieszkanko na piątym piętrze przy Grabiszyńskiej. Z pewnością moja depresja sięgnęłaby szczytu, a my z Barem codziennie wymienialibyśmy się „uprzejmościami”. Nawet z rozwodem byłoby krucho, bo w dobie powszechnej kwarantanny sądy pewnie są pozamykane na cztery spusty.
To moje pierwsze wyjścia na taras w tym roku. Było już kilka ładnych dni w tym roku, z których korzystałam na całego. Umyłam okna. No, może nie wszystkie, nie uciekną przecież. Przynajmniej ptaki nie będą się o nie rozbijały. Zawsze mam dylemat czy myć i kiedy to zrobić, a jak już postanowię, że przetrzeć je warto, to po pierwszym dniu żałuję.
Nie wiem czy kiedyś ktoś z Was tego doświadczył… Nie polecam. Na moich oczach umarł kiedyś kos, a chwilę wcześniej fruwał wolny. Pomylił niebo z jego odbiciem w moim świeżo wypucowanym oknie i bum. Głuche uderzenie. I głośne bicie mojego serca.
Innym razem dzięcioł zielony. Piękny okaz. Tym razem chyba przeżył, lecz nie było z nim dobrze. Przez pewien czas oddychał głęboko, po jakimś czasie usiadł, później go już nie było. Miało to miejsce jakieś trzy lata temu, a moja pamięć pełna jest takich opowieści. Dlatego nie muszę mieć naczyściejszych okien w okolicy. Mam inne ambicje.
Tu, gdzie mieszkam stworzyłam raj dla ptaków. Ogród jest całkiem niewielki, ale starodrzewie rozsiane wokół jest domem dla wielu mieszkańców. Do oczka wodnego od kilku lat przylatują dwa gołębie polskie. Wielkie, największe ze wszystkich!Ta sama para mieszka z nami od kilku lat. Mogą one dożyć wieku 15 lat i to wciąż są te same. Znają nas doskonale. Co rok mieszkają u nas również sowy. Całe rodziny sów na wyciągnięcie ręki. Chodzę na palcach i rzadko im przeszkadzam, choć lubię popatrzeć jak śpią. A gdy tylko się obudzą patrzą mi prosto w oczy z niewielkiej odległości i „tańczą”, przechylając głowę z lewej strony na prawą, podczas gdy tułów im nie drgnie.
Są też kosy – śpiewaki, zazwyczaj płochliwe i bardzo szybkie. Przeważnie śpiewają tak cudnie, że szkoda mi odchodzić i tracić cenny fragment ich popisów. Czasami skrzeczą, ale tylko na sroki albo sowy właśnie.
Kiedyś jeden z nich chodził za mną po ogrodzie. Nie wiedziałam o co chodzi, nie chciałam go stresować swoją obecnością. A on podchodził do mnie, cicho do mnie mówił, patrzył mi w oczy. Dzień później znalazłam go pod czereśnią nieżywego. Wciąż zastanawiam się co mi chciał powiedzieć…
Granitowe poidełko zawsze jest pełne wody. Uwielbiam patrzeć jak wokół niego zbiera się cała chmara różnych ptaków i po kolei kąpią się w nim. Czasami, gdy podlewam ogród pochodzą pod rozproszony strumień wody i chłodzą się w nim latem. Nie dałabym rady żyć bez nich w bloku… Umarłabym z samotności.
Dziś stanowiąc z nimi wszystkimi jedność, nie czuję popłochu. Nie ma w sobie strachu. Na świecie nie ma koronawirusa. One wszystkie, jak co dzień, niosą drobne słomki w dziobach w miejsca, gdzie budują swoje gniazda. Dokładnie tak samo, jak rok temu, pięć i sto. Jak obserwuję naturę, to nie mam w sobie żadnego zagrożenia, nie czuję strachu. Być może to wszystko, co ludzie odczuwają, to ich własny wytwór krnąbrnej wyobraźni…?