Być może słabo to wszystko wygląda, być może powinnam bardziej rozwinąć wątki, pochylić się nad nimi nieco dłużej, być może powinnam zatrzymać się i dogłębnie potraktować moje myśli, ale jest inaczej. Pojedyncze litery składające się na słowa, zdania podążają za myślami, a myśli w głowie dużo… Więc bardzo staram się nie myśleć, a przelać na papier to wszystko, co wypełnia mój umysł lub co go nie wypełnia. Bo i takie chwile – krótsze, dłuższe – mają miejsce.
Dziś pomyślałam o tym, że ten niechlubny czas w naszej ludzkiej historii przypomina mi „Czarodziejską górę” Thomasa Manna. Tam właśnie podróż Hansa toczy się leniwie, z dala od „dolin” i normalnego życia. My też dziś odkrywamy w sobie choroby świata, mierzymy temperaturę, leżakujemy. Tylko bohaterowie Manna są pogodzeni z tamtym światem, a my zupełnie nie.
Czytam tę książkę już długo, równie leniwie, jak toczy się akcja, bo z tą powieścią tak właśnie trzeba. Doświadczyć ją trzeba, a nie przeczytać. Jest jeszcze jednak książka, która ze wszystkich innych, na które natknęłam się w życiu, odegrała największą rolę. To „Księga Mirdada”. Żałuję trochę, że dziś jej nie mam, bo trzyma ją w dłoniach na bujanym fotelu kolega z drugiego końca Polski. Nie wiem nawet czy przypadła mu ona do gustu, czy potrafi się w niej odnaleźć. Bo to zdecydowanie książka nie dla każdego. Albo inaczej: dla nielicznych. Myślę, że trafiają na nią tylko ci ludzie, którzy są gotowi przyjąć treści, które tam się znajdują. A każde słowo ma tam znaczenie. Nie ma niczego, co jest zbędne ani niczego, czego by brakowało. Wszystko jest na swoim miejscu, we właściwej kolejności, z odpowiednim wyjaśnieniem, pozostawiając wolność w odbiorze i własną interpretację.
Gdybym miała spakować się do podręcznej walizki i zniknąć z życia, ona miałaby tam swoje miejsce. Nie polecam, bo wiem, że jeśli ktoś poczuje w sercu to coś, to jej poszuka, choć niełatwo ją znaleźć. Jeśli nie, to zapomni o niej tak szybko, jak szybko dojdzie do końca tego tekstu.
Dawniej moje nawyki, które wypełniały mój dzień wiązały się głównie z pracą. Nawykiem był samochód i jazda. Nawykiem było słuchanie radia w aucie. Nawykiem moim było myślenie o róznościach podczas tej jazdy, zamiast koncentrować się na drodze. Jakby nawykowo uśmiechałam się, choć czasem nie było mi do śmiechu. Nawykiem było wykonywanie tych czynności w pracy, których nie lubiłam za bardzo, a wykonać musiałam.
Dziś moje nawyki buduję sama i nikt inny nie ma na nie wpływu. Codziennie czytam, codziennie piszę (a piszę coraz więcej). Każdego ranka jest to pierwsza czynność, jaką wykonuję po przebudzeniu, zanim jeszcze umyję zęby. Piszę, bo to mnie oczyszcza. Gdy przeleję wszystkie myśli na papier, mam upragnioną pustkę, do której przez całe życie dążą buddyści. Tak, potrafię nie myśleć o niczym, choć jest to prawie niemożliwe dla wszystkich, którzy żyją w dzisiejszych realiach. I nie jest to spowodowane tym, że mam więcej czasu, niż kiedyś. Jedyny powód jest taki, że ja to wypracowałam. Wyćwiczyłam mięsień niemyślenia, który jest tak silny, jak długo nad nim pracujemy.
Mam też nawyk medytowania, choć nie jest to regularne tak, jak kiedyś było. Dawniej siadałam na dywanie i tyle. Dwadzieścia minut, czterdzieści, a czasami nawet godzinę. Dziś rzadziej siadam do medytacji, ale za to żyję w większym skupieniu. Tak jak teraz. Kiedy piszę, to piszę.
Wciąż wielkim nawykiem jest praca, bo codziennie pracuję. Każdego dnia pytam się siebie samej, co dziś zrobiłam, aby zbliżyć się do celu, który sama sobie postawiłam? I tu nie ma relaksu. Codziennie robię krok, dwa, pięć, lub wykonuję niewielki gest, ale zawsze jestem dziś bliżej celu, niż wczoraj. Pół dnia (bo kilka godzin) robiłam dziś CV znajomemu, który stracił pracę i poprosił mnie o pomoc. Tak samo, jak wczoraj, gdzie na rozmowie przy słuchawce spędziliśmy prawie cztery godziny. Podobnie było przedwczoraj, i jeszcze wcześniej. Każdy dzień przybliża mnie do mojego celu. Powiem Wam o nim kiedyś, nie dziś. Dziś już boli mnie kręgosłup i chyba czas na odpoczynek. Najlepiej w wannie, bo to mój kolejny nawyk. Nawyk własnej przyjemności. Nawyk odprężenia, relaksu, „zmycia grzechu”.