„Dzieci wasze nie są dziećmi waszymi. Są synami i córkami Życia – a ono pragnie siebie samego. Zatem przez was przychodzą, ale nie od was przychodzą. I chociaż są z wami, do was nie należą.”
To słowa, które zburzyły moje pokrętne dotąd myślenie. A gdy tylko je przeczytałam, wryły się moją duszę na zawsze. Wychowanie polega na napięciu cięciwy. Z każdym dniem napinasz ją coraz bardziej i bardziej po to, aby wreszcie puścić strzałę. Miłość rodzicielska polega na puszczeniu strzały, a nie na jej stałym utrzymywaniu w napięciu.
A przecież tak często obserwuję warunkową miłość. Właściwie to bardziej kochanie niż miłość, bo to jakby dwie kwestie, i dwa odrębne poziomy. „Kocham cię, daję ci siebie, swój czas, a ty tego nie szanujesz, bo nie doceniasz mojego poświęcenia.” Warunek. Ukryty, nie powiedziany wprost, ale jednak warunek. To tak jakby twoje dziecko, ciało z ciała, miało cię kochać słabiej tylko dlatego, że „nie doceniło” twoich starań w twoich własnych kategoriach doceniania. To tak, jakby nie miało prawa mieć własnych kategorii, albo tak, jakbyś w tę bezwarunkową miłość dziecka do rodzica nie wierzył. Bo sam dorosłeś i zgubiłeś to, co najważniejsze.
Gardzimy dziećmi mówiąc dorosłemu: „nie bądź dzieckiem”. A co jeśli to dziecko jest najbliżej Boga? Bo nie myśli, tylko żyje po prostu? Być może to właśnie jest prawdziwa miłość, której mają nauczyć nas nasze dzieci: „jesteś, jaki jesteś tato, ale kocham cię choć nie muszę tego ogłaszać światu, nie muszę tego nawet pokazywać. I tak cię kocham tylko dlatego, że jesteś moim tatą.”
Po napięciu cięciwy rodzic zastanawia się gdzie jest cel. W którym kierunku puścić strzałę, skoro musi już to zrobić? A ja myślę, że sztuką jest zamknąć oczy i swobodnie ją wypuścić. Bo cel jest wszędzie. Gdziekolwiek strzała nie poleci, na cokolwiek strzała nie trafi – trafi prosto w cel.
Powtarzam to sobie codziennie, zawsze gdy mam potrzebę przejęcia kontroli. „Zamknij oczy Asiu i puść strzałę. Zwolnij cięciwę. Miałaś już czas ją napiąć, teraz zaufaj, że poleci tam, gdzie powinna.”