Dzień zaczęłam od wyjścia na ogród: piękny, nasłoneczniony, ciepły od ciepłego powietrza ogród, z trawą zieloną od korzeni, z silną i mocną od ostatniego deszczu. Nie mogłam się powstrzymać – nagrałam wideo. Krótkie, króciutkie, aby uchwycić czas i móc spojrzeć, gdy niebo zsinieje, tak jak teraz. Rano jeszcze świciło słońce, teraz pada uzdrawiający deszcz.
Zaraz potem chwyciłam za telefon i wykręciłam numer. „Halo, dzwonię w sprawie przyjęć, czy są możliwe?”. „Nie proszę pani.” – w odzewie. -„Czekamy na wytyczne z ministerstwa zdrowia, proszę zadzwonić pod koniec tygodnia, może coś będzie wiadomo.”
No i tak… Zastanaiwam się ile ludzi spóźniło się z operacją, która ratuje życie. Nie myślę o sobie, mam jakieś przekonanie, że jak pocekam, nic się nie stanie. A nawet jeśli, to trudno. Myślę o ludziach, którzy nie są mojego pokroju, którzy drżą w obawie o jutro. Tak, jak ja kiedyś. Ja miałam czas na to, żeby się przygotować, a wiele ludzi nie ma na to czasu.
A tu trzeba się poddać, żeby wygrać. Trzeba uwaść, żeby móc wstać. Trzeba odpuścić, żeby płynąć z prądem. Już kiedyś chyba tu pisałam o zaciśniętej dłoni, trzymającej w mocnym uścisku monetę. Tak bardzo chcemy tę monetę zachować, że uścisk boli, a dłoń zaczyna drżeć. Każde rozluźnienie dłoni grozi upadkiem monety na pogłogę i przyznaniem, że kontrola, jakakolwiek, w naszym ludzkim wykonaniu brzmi słabo po prostu.
A wystarczy tak niewiele, wystarczy tylko odwrócić dłoń wnętrzen do góry i zwolnić uścisk, a moneta swobodnie pozostaje na jej powierzni. Tak magia… Mały – wielki cud. Otwieram więc dłoń wnętrzem do nieba. Z monetą czy bez. Niech wszystko, co ma przyjść, przychodzi, niech wszystko, co ma odejść, odejdzie.