Dzień przed, bo jutro miałam spędzić najbliższych kilka dni w szpitalu. Dzień przed, bo wcześniej jakoś nie myślałam o tym. Dzień przed, bo kiedyś w końcu trzeba zabrać się za przygotowanie, zebranie dokumentacji. Dzień przed, bo w czasie pandemii wypadałoby zadzwonić do sekretariatu i zapytać, czy planowane przyjęcia są… cóż, nadal planowane. Dzień przed, bo w południe wszystko już czekało na sygnał.
Stety, niestety, w słuchawce brzmiał obcy głos, że wszystkie operacje są przesunięte na później. „Na kiedy?” – zapytałam. „Proszę zadzwonić jutro do sekretariatu, może się Pani czegoś dowie, a jeśli nie, proszę dzwonić co trzy dni. Kiedyś to minie.” – usłyszałam w odzewie.
Więc czekam. Nie, nie denerwuję się. Nie, nie złoszczę. Po pierwsze brałam to pod uwagę, a po drugie i tak przeciez wszystko służy mi samej, mojemy najwyższemu dobru, więc po co walczyć. I z czym walczyć. Akceptacja – tego nauczyło mnie życie.
Czy się boję? Nie. Czy myślę? Nie, nie myślę. Mam tyle pracy do wykonania, że muszę pozamykać jak najwięcej spraw, żeby nie zostawić ludzi na lodzie. O tym myślę.
Myślę też o tym, jak bardzo się zmieniłam w ostatnim czasie. Jak rozpacz i żal roztopił się jak masło na słońcu i wyparował zupełnie.
Cały dzisiejszy dzień spędziłam z laptopem na kolanach dając ludziom wskazówki, co mogą zrobić, aby zdobyć pracę. I daje mi to taką satysfakcję… Uwielbiam patrzeć na komentarze, zaproszenia do nowych znajomych. Uśmiech sam pcha się na twarz.
Zobaczę co powiedzą jutro. Może udzielą coś konretnego, a może nie…?