Stos książek nieprzeczytanych rośnie u mnie systematycznie. Wciąż dochodzą nowe pozycje, ostatnie dwie Khalila Gibrana, a dziś rewelacyjna powieść Gene Krantza „Porażka nie wchodzi w grę”. Historia misji od programu Mercury do lotu Apollo 13 i później. Przy moim łóżku leżą inne, równie piękne powieści, które czytam nieustannie, nałogowo, nachalnie. Dlatego też gdy wczoraj postanowiłam, że robię tydzień abstynencji książkowej, nie było mi z tym wygodnie. Moja strefa komfortu zawisła na włosku, a ja długo musiałam siebie przekonywać, że to dobry kierunek.
Dobry zapewne dlatego, że naruszył moje status quo. W końcu od zawsze wiadomo, że czytają nie wszyscy, że czytanie – z każdej strony patrząc – przynosi jedynie pozytywne korzyści. Że przecież czytając uczysz się, zdobywasz wiedzę, poszerzasz horyzonty, skąd więc pomysł, aby się tego wyrzec?
W moim przypadku głównie chodzi prostotę. Żeby napełnić, wcześniej muszę opróżnić. Żeby zdobyć, trzeba oddać. Żeby wygrać, trzeba umieć ponieść porażkę. Dlatego też zdecydowałam się – nie bez oporów – na odwyk książkowy.
Jest też jeszcze jeden powód, dla którego podjęłam się tego zadania. To mój wewnętrzny instynkt (a także zewnętrzna podpowiedź) skłoniły mnie do tego. Zawsze chciałam być artystą. Nie chodzi o umiejętność malowania, rzeźbienia czy podobnych rzeczy – do tego nie mam talentu. Chociaż być może mam, ale nigdy nie próbowałam. Zależało mi na tym, aby wszystko, cokolwiek będę w życiu robiła, przepełnione było artystyczną magią, owiane osłoną tajemniczości, aby zapierało dech w piersiach, gdy inni będą odbiorcą tego „dzieła”, bez względu na jego formę. Ten artyzm wymaga wiary w siebie, ogromnej wiary we własne możliwości i przekonania, że efekt mojej pracy jest unikatowy. Artyzm wymaga też kształtowania swoich myśli w oparciu o własne jedynie pojmowanie świata. Nie może być wynikiem przejęcia punktu widzenia innej osoby, choćby nawet była ona cenionym autorytetem. Artyzm wymaga moich własnych słów, a nie słów zaczytanych w książkach, choćby najpiękniejszych. Tu jest ta odwaga, że jeśli wierzysz w siebie wystarczająco mocno, nie potrzebujesz zewnętrznych autorytetów, książek, religii, przekonań, tradycji, bo wszystko, co jest Ci potrzebne w danym momencie, masz w sobie.
Brzmi to jak odosobnienie, na które człowiek wybiera się, żeby pobyć samemu ze sobą, posłuchać siebie, dać dojść do głosu swojemu wewnętrznemu głosowi, choćby mówił cicho albo milczał zupełnie. Jeśli dasz mu tę przestrzeń, to w końcu się ujawni i pokieruje Cię drogą wolności. Nie ma lepszej drogi. Nie ma innej.
W maju miałam zapisać się na Vipassanę, dziesięciodniowy pobyt samej ze sobą w kompletnej ciszy, w wielkiej pokorze, o nienapchanym żołądku, za to w miłości do wszystkiego, co żywe. Wykonujesz w tym czasie pracę najcięższą z prac – nie robisz nic. Nawet nie myślisz. Podczas tego spotkania do głosu dochodzą wszelkie lęki, bo ta konfrontacja kiedyś musi nastąpić. Wcześniej poprzedza ją bunt, gniew, złość i podważanie zasadności tego wszystkiego. W tym roku Vipassana nie wyjdzie, ale postawiłam na odosobnienie innego typu: będę pościć od informacji, od paplaniny, od opinii i ocen, od słów mądrych i głupich, w każdej postaci. Tak pisanej, jak i mówionej. Na bok odstawiam Ogilvy’ego, na bok idzie Hesse i Mann. Oto nadchodzi spotkanie Moje ze Mną.
Detoks ten dotyczy zarówno telewizji, filmów, książek, jak i informacji, zaglądania na fejsbuka czy LinkedIn. Moją uwagę skoncentruję jedynie na siebie samą i swoje wnętrze. Zadbam o to, aby budować swoje własne zdanie i myśleć na swój sposób. Każdy wielki artysta kiedyś się z tym mierzył. Musiał się skonfrontować z największym wrogiem i sojusznikiem, wybawicielem i oprawcą, z sobą samym. Zaufanie sobie daje zawsze piękne efekty, bo Boskie efekty. To połączenie powoduje, że nie tylko słyszysz przepływ krwi w Twoich żyłach, ale też łączysz się z Boskim wymiarem. O efektach nie myślę. Nie jest na to czas. Chciałam tylko Wam przekazać, że warto.