Otwierając oczy tuż po przebudzeniu zazwyczaj widzę mandalę. Dziś mandala – wyklejona na ścianie w sypialni – oświetlona była słońcem. Widok ten zawsze powoduje mój uśmiech na twarzy i tym razem nie było inaczej.
Pierwszą czynność, za jaką zabieram się przebudzeniu, jest pisanie. Nie mycie zębów, nie poranna toaleta, tylko chwytam za notes i długopis, które zawsze leżą w tym samym miejscu na szafce przy łóżku. Piszę. Piszę odręcznie. Spisuję to, co przychodzi mi do głowy. Zapisuję myśli, refleksje po nocy, plany na każde dziś. Piszę dotąd, dopóki nie zaczyna przerywać mój długopis i dopóki starcza mi do niego cierpliwości. W razie ostateczności, sięgam po ołówek. On nigdy nie zawodzi.
Dziś mogłam zająć się swoimi sprawami, bo obiad – szczęśliwie – został z wczoraj. Wczoraj postawiliśmy na sushi, które dowieźli nam na miejsce. Zjedliśmy na tarasie w ogrodzie i jeszcze zostało na dziś. Uwielbiam nie gotować! Gdyby nie Bart, w domu byłaby tylko kasza, ryż i masło klarowane. Gdy Bartek wyjeżdża (no ale nie teraz…), to robię sobie przerwę w robieniu zakupów i gotowaniu, zadowalając się tym, co zawsze jest pod ręką: garścią ryżu z masłem klarowanym lub płatków owsianych. Voila!
Do kuchni biegam zazwyczaj po herbatę. Kiedyś zieloną, zaparzaną nawet czterokrotnie, dziś częściej sięgam po napary ze skrzypu polnego, mniszka lekarskiego czy kwiatów czarnego bzu. O jedzeniu przypominam sobie gdy naprawdę jestem już bardzo głodna lub gdy nie mam zajęcia, które mnie pochłonie całkowicie. A rzadko się to zdarza.
Jest jeszcze jedna sytuacja, która powoduje, że jem, i to nie mało. To każdy ruch fizyczny, nawet ten na macie. A że nadpobudliwość ruchowa to moje drugie imię, ćwiczę dużo, choć z różną konsekwencją. Wczoraj zrobiłam trening, którego dawno nie wykonywałam, a on odsłonił przede mną wrogą prawdę. Czas popracować nad konsekwencją i czas wrócić do regularnych ćwiczeń. Samo się nie zrobi.
Siedzę więc jeszcze na dworze, bo wreszcie jest ciepło i przyjemnie, aby skończyć to, co zaczęłam i udaję się na matę. Może nawet pokuszę się i wyciągnę matę na trawę. Będzie cudnie.
Skoro przede mną wizja długich tygodni (miesięcy?) bez dostępu do ludzi, to nie mogę się zaniedbywać. Plan dnia, priorytety i ich realizacja to ważne, aby nie zwariować w takich momentach. Tym bardziej, że widać zmęczenie ludzi, którzy niby zostali w domu, ale emocjonalnie są wśród tłumu na różnych mediach społecznościowych, klikają i komentują, bo wiedzą wszystko najlepiej.
Mnie tam nie ma. To nie jest mój klimat. W ciągu dnia poświęcam temu jakieś dziesięć minut swojego cennego czasu, bo na więcej mnie nie stać. Wolę książkę, wolę pracę, wolę działanie, które chociaż o milimetr przybliży mnie do realizacji celu. Wolę ciszę od słowa, wolę milczenie od ocen i opinii. Wolę towarzystwo niemych robali i muszek, niż rozwrzeszczanych ludzi. Żadna wartość.
Więc pozdrawiam tych, którzy – nawet jeśli tego nie czytają – tak jak ja siedzą na trawie, chwytają promyki słońca i wdychają żernickie powietrze. Chodźmy na matę.