Dziś obudził mnie potworny ból ucha. Chociaż może słowo „obudził” jest sporym nadużyciem, bo miałam wrażenie, że w ogólnie nie zmróżyłam oka przez całą noc. Trudno też powiedzieć, że przewracałąm się z boku na bok, bo nawet to było niemożliwe. Leżałam jak kłoda starając się zasnąć choć na chwilę.
N nocy wszystkie bóle potęgują się. To, co w ciągu dnia bywa do zniesienia, w nocy powoduje bliskość oszalenia zupełnego. Wstałam w nocy szukając jakichkolwiek kropel do ucha, żeby cokolwiek sobie tam podać i oby ból mógł minąć. Niestety wszystkie środki bólowe „wyszły”, a ja ostatnie Krople do ucha dałąm Karolowi, aby miał na wszelki wypadek.
Zaaplikowałam więc sobie wodę utlenioną prosto do ucha. Tak w zeszłym roku aplikowali mi lekarze, więc stwierdziłam – raz kozie śmierć. Faktycznie dało to przyjemne uczucie ciepła, a piana, którą czułam w centrum mózgu, delikatnie i miło szumiała w bolącym uchu.
Rano moje pierwsze kroki zmierzały do telefonu w celu umówienia wizyty u lekarza. Udało się zrobić to telefonicznie, nawet na dziś. Niestety w chwili, gdy zostawiłam telefon dosłownie na 5 minut, ten dzwonił, a mnie nie było w pobliżu, żeby odebrać. I tak wizyta starannie zaplanowana na dziś poszła w niepamięć. A ja zostałam z wizją nieprzespania kolejnej nocy.
Cud się jednak zdarzył, bo udało mi się zarejestrować raz jeszcze na dziś, lecz tym razem na wizytę osobistą z lekarzem otolaryngologiem. Podróż w obie strony trwała nieco dłużej, niż rozmowa telefoniczna, jednak przynajmniej od razu dostałam antybiotyk i już mogłam go zarzyć.
Jak to dobrze, że normalnie jeszcze lekarze przyjmują i moża się wyleczyć, nie tylko na koronawirusa. Przede mną jeszcze jeden ważny temat medyczny, ale będzie on aktualny dopiero za kilka dni. Nie ma co teraz o nim gadać. Przyjdzie czas, to będę myśleć. Na razie korzystam z pięknej pogody. Dziś pierwszy raz od dłuższego czasu było mi naprawdę ciepło i przyjemnie. Uwielbiam słońce…