Rano obudziły mnie ciche, równo spadające krople deszczu. Po wielotygodniowej suszy ziemia w ogrodzie wreszcie nabrała głębokiego, czarnego koloru. Nawet pod drzewami, tam, gdzie zawsze panuje susza, pojawiły się krople deszczu na młodej zielonej trawie. Dawno tak się nie cieszyłam, jak dziś. Deszcz padał równomiernie, jakby nie chcąc sprawić szoku wszystkim roślinom. Nawet ptaki zdawały się cieszyć, śpiewały rozanielone i przemykały między kroplami.
Już po dziewiętnastej, deszcz ustał, a niebo rozbłysło na nowo błękitem. Powietrze nabrało przejrzystości. Zapach kwiatów jabłoni, czereśni, magnolii i świeżego bzu nabrał intensywności. Nie tylko ja się cieszę, widzę. Towarzyszą mi kosy, wychwalając życie.
Tak, dziewiętnasta, a ja dopiero zamierzam odejść od biurka. Od rana w pełnej gotowości, przesiadam się z fotela samochodu na drewniane, surowe, bo stare, krzesło przy biurku, równie satrym, dębowym, masywnym. Z kuchni donoszę sobie tylko kolejne kubki ciepłej herbaty lub ziół skrzypu. Piję na zmianę, napar i kawa. Koniecznie z mlekiem kokosowym. Staram się skupić i myśleć, myśleć jak najwydajniej i jak najszybciej, aby uchwycić myśli słowami, zamknąć je w symbolach mowy. A nie jest to łatwe…
To tak, jak starać się zamknąć w kadrze obiektywu piękno ziemi, bezkres wszechświata – zawsze na końcu jest rozczarowanie. Dlatego zazwyczaj gdy inni sięgają po aparat, ja zamykam oczy i wystawiam twarz do wiatru. I zamiast patrzeć, chłonę ten widok głębokim wdechem, odczuwam skórą.
Mam w sobie wiele pięknych obrazów. Noszę je w umyśle i sercu. Choć rzadko sięgam po nie odgrzebując przeszłość, to kolekcjonuję nowe. Te najbardziej utone. Wątłe. Wiem, że za chwile pojawią się nowe, równie piękne. Wystarczy podnieść głowę do góry….