I wiem, że to nie ma sensu. Wiem, że później tego żałuję (dobrego humoru, wypowiedzianych słów, zużytej energii), bo przecież tyle się szkolę, pracuję nad sobą i staram się panować nad sytuacją. Rzecz w tym, że uczenie się nie polega na tym, że czegoś zupełnie nie umaiłam, a teraz to umiem, albo że czegoś nie miałam, a teraz to mam. Praca nad sobą polega na tym, że wkurzam się trochę rzadziej, niż kiedyś lub moje wkurzenie przebiega mniej gwałtownie. Bo zmiana we mnie przebiega stopniowo.
Myślę więc, że czasami mogę się powkurzać, bo jakoś mi lepiej. Ważne jest tylko to, żeby zachować bilans zysków i strat i żeby na koniec nie mieć do siebie pretensji o wypowiedziane (o jedno za dużo) słowo. No i żeby ten koszt nie pozostał gdzieś po drugiej stronie: po stronie dziadka, który szedł ulicą i kobieciny, która hamuje przed zielonym.
Kluczem do wewnętrznej siły jest nastawienie. I choć nie cierpię tego słowa, bo kojarzy mi się z „super – świetnymi” radami w stylu: „najważniejsze jest pozytywne nastawienie”, „wszystko jest w twojej głowie”, „obudź w sobie k… moc”. Nie mam mocy, w głowie też nie za bardzo wiem, co mam, a pozytywne nastawienie miałam do piątego roku życia, kiedy to zobaczyłam, że życie to nie bajka.
Ale, btw, TO nastawienie jest inne. Oto cztery wymiary nastawienia, o którym chcę dziś napisać:
Realizm pozytywny
Gdzie tylko nie spojrzę – na półkę w księgarni, do netu, włączę radio lub TV – widzę i słyszę, że trzeba być optymistą, myśleć pozytywnie, zakładać jedynie dobre scenariusze zdarzeń. To taki syndrom naszych czasów: nawet w pracy trzeba się uśmiechać, choć do śmiechu mi daleko. Bo stąd później depresja, załamanie, gdy oczekiwania nie idą w parze z rzeczywistością. Kiedy pozytywne nastawienie jest przegięte, może być irracjonalne. Raczej nie pomaga, gdy słyszę „będzie dobrze!” lub „nie przejmuj się!”, podczas gdy tracę pracę i zapadam na upierdliwą chorobę, która skutecznie uprzykrza mi życie. Bo nie jest dobrze, przynajmniej nie teraz. Ale żyć trzeba.
Nie pomaga też przegięcie w drugą stronę, czyli pesymizm do potęgi. Złoty środek? To połączenie realizmu do bólu i głębokiej wiary w to, że nam się uda.
Odpowiedzialność
Jeden z wymiarów odpowiedzialności jest związany z tym, że swoją uwagę skupiam na tych sprawach, na które mam wpływ, a przy okazji podejmuję odpowiedzialność za konsekwencje swoich działań. To oznacza, że nie skarżę się, nie oskarżam, tylko mówię „wyszło mi”, „nie wyszło”, „podjęłam próbę”.
Drugi wymiar odpowiedzialności znajduje się po drugiej stronie skali, czyli oskarżam i szukam winnych swojego nieszczęścia.
Jak to zmienić? Zamiast konfrontować się z innymi i mówić „głupio gadasz”, warto wziąć głęboki oddech, przełożyć „dźwignię” i zapytać: „Jak do tego doszedłeś?”. Niby mała różnica, ale znacząca, bo otwiera przestrzeń do dalszej dyskusji.
Uczciwość wobec siebie
Warto zapytać samego siebie, jakimi wartościami w życiu się kieruję? Na ile silny jest mój kręgosłup moralny? Czy jestem wierna swoim zasadom, pomimo wszystko; pomimo sprzeciwu otoczenia? Kim naprawdę w życiu jestem, poza maskami, jakie przybieram?
Nieuczciwość wobec siebie polega na tym, że pod skórą wiem, jak powinnam się zachować, ale z różnych przyczyn tego nie robię. I unikam, zamiatam pod dywan.
Nie ma nic bardziej destrukcyjnego, od takiego „zamiatania”. Prędzej czy później – wyjdzie bokiem. Bo sprawy niezałatwione nabrzmiewają. Jeśli jest w nas gorycz, zamieni się w rozgoryczenie. Jeśli jest złość, zamieni się w gniew. Ale „wymiatanie” spod dywanu wymaga umiejętności konstruktywnej konfrontacji i odwagi. Więc… odwagi!
Przyjmowanie przeciwności
To nastawienie wobec życia, przeszkód i przeciwieństw, jakie śle nam los. Trudno w nim o jakąkolwiek stabilizację, bo życie składa się raczej z wlotów i upadków, ale chodzi o podejście do nich. Jak traktujesz przeciwności losu? Spierasz się z nimi, przepychasz, czy przyjmujesz i szukasz rozwiązania w tym, co masz? Warto pamiętać, że przeciwności otwierają nas na możliwości. Nie wierzysz? Przypomnij sobie sytuację, która kiedyś była dla Ciebie końcem świata. A jak jest teraz? Czego nauczyła Cię ta historia? Czy teraz – wiedząc to, co wiesz – nie podszedłbyś do tej sytuacji inaczej?
Na koniec jedna refleksja, dość dla mnie trudna.
Spotkałam się ostatnio z kolegą, którego nie widziałam dobrych kilka lat. Wymieniliśmy uprzejmości, opowiedzieliśmy sobie o wzajemnych chorobach (taki life!), przy czym ja wyjątkowo trzymałam się swojej „choroby”, że tak się stało, że szkoda, że to, że tamto. A on do mnie mówi: „To ją pokochaj”. „Kogo?” się pytam… „No tę chorobę. Skoro nie możesz jej wyleczyć, nie możesz się jej pozbyć, to naucz się z nią żyć”.
I zatkało mnie… Ale to ma sens.